Polowanie na jelenia
Szczerze powiedziawszy, to nie wiem od czego zacząć. Chyba od tego, iż świat pełny jest ludków, którym wydaje się że jesteś potencjalnym "leszczem" (nomen-omen) do oskrobania.
Tak się składa, że oprócz tego serwisu, prowadzę też stronę - bo blogiem to raczej nie jest - związaną z moim drugim hobby, jakim jest wędkarstwo (tak, jestem sadystą, morduję i zjadam zwierzęta). W czerwcu tego roku przyszedł do mnie email treści:
Dzień dobry,
Przesyłam poradnik, w którym radzimy jak w wyjątkowy sposób spędzić Dzień Ojca. Najlepiej z rodziną i aktywnie! Bo przecież nic tak nie wzmacnia relacji, jak wspólne rozmowy i dzielenie pasji. Jak to jednak zrobić? Polecamy rodzinne łowienie ryb i przeżycie wędkarskiej przygody! Rozwinięcie informacji znajduje się w załączniku.
Przesyłam również zdjęcia do wykorzystania.
...
Mateusz X.
PR Junior Account Executive
(przyznaję, że tytuł ów zaparł mi dech w piersi i rzucił na kolana niczym chłopa pańszczyźnianego)
No cóż...
Agencja PR, którą reprezentuje tu imć Mateusz, dostała zlecenie od firmy handlującej akcesoriami wędkarskimi na kampanię wizerunkową. I co? Spryciarze wpadli na pomysł przysłania mi tekstów reklamowych i zdjęć, które ja mam zamieszczać na swojej stronie. Mam zamieszczać, bo... tak sobie postanowili.
Tak, tak moi drodzy - o możliwość publikacji tych treści ani ja ich nie prosiłem, ani nikt mnie o to nie pytał! Ani słowem! Żadnego maila z pytaniem, telefonu, wiadomości na FB czy Twitterze. Nic. Tak czy siak, zacząłem otrzymywać - praktycznie co miesiąc - "paczkę" marketingowego śmiecia "do zamieszczenia". Hmmm. O co chodzi? Znów przejrzałem całą korespondencję aż rok wstecz i nic. Żadnego zapytania, a idą na pewniaka (albo na bezczelnego - jak kto woli).
Ba! Nikt nie był łaskaw choćby wspomnieć, na zasadach jakiej to licencji udostępniane są mi zdjęcia przysyłane wraz z tekstami. No bo istnieje przecież szansa, że po ich zamieszczeniu mogę dostać fakturę z dowolnie wysoką kwotą do zapłacenia. Ot, taki numer a'la "Pobieraczek": zarejestruj się i korzystaj za darmo - później dostaniesz rachunek za tą "darmochę".
Pomijając jednak to wszystko muszę przyznać, że ich patent na biznes bez kosztów jest fajny:
Od czerwca dostałem już osiem takich "paczek" (łącznie ponad 15MB śmieci). Póki co nic nie robię i z zainteresowaniem przyglądam się całemu procederowi. I nie chodzi mi o jakieś profity z tytułu ewentualnej publikacji, bo przecież sam fakt zauważenia mnie przez tak zajebistą agencję powinien być dla mnie wystarczającym wynagrodzeniem. Po prostu wciąż mam cichą nadzieję, że może ktoś w końcu zapyta mnie grzecznie o zgodę na udział w tej całej zabawie :-)
A tak swoją drogą zastanawiam się, co siedzi w głowach szanownych speców od reklamy.
Co chcą w ten sposób osiągnąć? Czy liczą na to, że każdy bloger / administrator strony jest potencjalną ciemięgą batalionową i da się walić w rogi? Hmmm. Niewykluczone - skoro takiego czegoś próbują, to być może jest coś na rzeczy i ludzie bezmyślnie idą na taką "współpracę".
A może jest inna przyczyna? Może zatrudniają ludzi, którzy nie mają pojęcia co robią, ale za to potrafili na rozmowie kwalifikacyjnej "ciekawie odpowiadać" na kretyńskie pytania rekrutera (np. "- Proszę powiedzieć, w której kieszeni mam klucze od samochodu?"). Skoro tak, to w jaki sposób agencja wykonuje zadania zlecane przez klientów? Ciągle pracują w ten sposób i szukają jeleni?
W takim razie szacun...
Aktualizacja - maj 2014
Marketingowe śmieci przestały przychodzić od ładnych kilku miesięcy.
Albo się znudziło, albo kampania po prostu dobiegła końca. Tak czy siak - w skrzynce pocztowej mam luz :-)
Kierowany ciekawością postanowiłem jednak sprawdzić, czy znalazła się zwierzyna skłonna dać się dobrowolnie wykorzystywać. No i moje badania dały spodziewaną odpowiedż: znalazła się! A jak! :-)
Oczywiście ktoś może powiedzieć, że to czyjaś prywatna sprawa, jeśli chce za darmo zamieszczać u siebie reklamy. Ależ oczywiście! Jednak tu już nawet nie chodzi o pieniądze, a o rzecz o której biedne "jelonki" chyba zapomniały: instynkt samozachowawczy.
Nie musiałem wpisywać w Google nazwy reklamowanej firmy - wystarczyły fragmenty przysyłanych tekstów.
Tak! Wszyscy wklejali te materiały na żywca, tak jak je dostali!
Po czymś takim, na wielu stronach równocześnie pojawia się identyczny tekst, a nawet zdjęcia. Na to czeka tylko Wujek Google: jeśli namierzy takie coś, to za jakiś czas uznać to może jako tzw. duplicate content i zaklasyfikować jako spam (trudno aby nie uznał, skoro stado sierot, miesiąc w miesiąc na wielu różnych stronach zamieszcza to samo). A co grozi z tytułu DC? Ano strona może zlecieć na pysk w wynikach wyszukiwania (tzw. filtr), a kto wie czy nawet nie zaliczy okresowego bana.
Czy jakiś Senior Key Account Manager, albo inny korporacyjny Obersturmbannführer będzie się przejmować tym, że pieczołowicie pielęgnowany blogasek Kowalskiego dostał kopa od Google? Pffff! Hehe! :D Przecież frajer sam się wystawił, za darmo i bez słowa sprzeciwu.
Jednego Kowalski będzie mógł być za to pewny: firmę PR interesować będzie raport wykonany tuż po kampanii i pieniążki na koncie, jakie zdąży otrzymać od klienta po udanej robocie.
Tak się składa, że oprócz tego serwisu, prowadzę też stronę - bo blogiem to raczej nie jest - związaną z moim drugim hobby, jakim jest wędkarstwo (tak, jestem sadystą, morduję i zjadam zwierzęta). W czerwcu tego roku przyszedł do mnie email treści:
Dzień dobry,
Przesyłam poradnik, w którym radzimy jak w wyjątkowy sposób spędzić Dzień Ojca. Najlepiej z rodziną i aktywnie! Bo przecież nic tak nie wzmacnia relacji, jak wspólne rozmowy i dzielenie pasji. Jak to jednak zrobić? Polecamy rodzinne łowienie ryb i przeżycie wędkarskiej przygody! Rozwinięcie informacji znajduje się w załączniku.
Przesyłam również zdjęcia do wykorzystania.
...
Mateusz X.
PR Junior Account Executive
(przyznaję, że tytuł ów zaparł mi dech w piersi i rzucił na kolana niczym chłopa pańszczyźnianego)
No cóż...
Agencja PR, którą reprezentuje tu imć Mateusz, dostała zlecenie od firmy handlującej akcesoriami wędkarskimi na kampanię wizerunkową. I co? Spryciarze wpadli na pomysł przysłania mi tekstów reklamowych i zdjęć, które ja mam zamieszczać na swojej stronie. Mam zamieszczać, bo... tak sobie postanowili.
Tak, tak moi drodzy - o możliwość publikacji tych treści ani ja ich nie prosiłem, ani nikt mnie o to nie pytał! Ani słowem! Żadnego maila z pytaniem, telefonu, wiadomości na FB czy Twitterze. Nic. Tak czy siak, zacząłem otrzymywać - praktycznie co miesiąc - "paczkę" marketingowego śmiecia "do zamieszczenia". Hmmm. O co chodzi? Znów przejrzałem całą korespondencję aż rok wstecz i nic. Żadnego zapytania, a idą na pewniaka (albo na bezczelnego - jak kto woli).
Ba! Nikt nie był łaskaw choćby wspomnieć, na zasadach jakiej to licencji udostępniane są mi zdjęcia przysyłane wraz z tekstami. No bo istnieje przecież szansa, że po ich zamieszczeniu mogę dostać fakturę z dowolnie wysoką kwotą do zapłacenia. Ot, taki numer a'la "Pobieraczek": zarejestruj się i korzystaj za darmo - później dostaniesz rachunek za tą "darmochę".
Pomijając jednak to wszystko muszę przyznać, że ich patent na biznes bez kosztów jest fajny:
- jako agencja PR dostajemy zlecenie na kampanię wizerunkową,
- produkujemy treści na bazie materiałów otrzymanych od zleceniodawcy lub dostajemy gotowe (jeszcze lepiej - po co się przepracowywać),
- cały ten śmietnik wciskamy bez pytania różnym ludziom, żeby resztę pracy zrobili za nas, na dodatek za darmo (wszak e-mail z rozkazami od agencji PR to niesamowity zaszczyt - ktoś się musi połakomić),
- wystawiamy fakturę i inkasujemy forsę od zleceniodawcy,
- szampan, muzyka i koks - wszak po ciężkiej pracy można się zabawić
Od czerwca dostałem już osiem takich "paczek" (łącznie ponad 15MB śmieci). Póki co nic nie robię i z zainteresowaniem przyglądam się całemu procederowi. I nie chodzi mi o jakieś profity z tytułu ewentualnej publikacji, bo przecież sam fakt zauważenia mnie przez tak zajebistą agencję powinien być dla mnie wystarczającym wynagrodzeniem. Po prostu wciąż mam cichą nadzieję, że może ktoś w końcu zapyta mnie grzecznie o zgodę na udział w tej całej zabawie :-)
A tak swoją drogą zastanawiam się, co siedzi w głowach szanownych speców od reklamy.
Co chcą w ten sposób osiągnąć? Czy liczą na to, że każdy bloger / administrator strony jest potencjalną ciemięgą batalionową i da się walić w rogi? Hmmm. Niewykluczone - skoro takiego czegoś próbują, to być może jest coś na rzeczy i ludzie bezmyślnie idą na taką "współpracę".
A może jest inna przyczyna? Może zatrudniają ludzi, którzy nie mają pojęcia co robią, ale za to potrafili na rozmowie kwalifikacyjnej "ciekawie odpowiadać" na kretyńskie pytania rekrutera (np. "- Proszę powiedzieć, w której kieszeni mam klucze od samochodu?"). Skoro tak, to w jaki sposób agencja wykonuje zadania zlecane przez klientów? Ciągle pracują w ten sposób i szukają jeleni?
W takim razie szacun...
Aktualizacja - maj 2014
Marketingowe śmieci przestały przychodzić od ładnych kilku miesięcy.
Albo się znudziło, albo kampania po prostu dobiegła końca. Tak czy siak - w skrzynce pocztowej mam luz :-)
Kierowany ciekawością postanowiłem jednak sprawdzić, czy znalazła się zwierzyna skłonna dać się dobrowolnie wykorzystywać. No i moje badania dały spodziewaną odpowiedż: znalazła się! A jak! :-)
Oczywiście ktoś może powiedzieć, że to czyjaś prywatna sprawa, jeśli chce za darmo zamieszczać u siebie reklamy. Ależ oczywiście! Jednak tu już nawet nie chodzi o pieniądze, a o rzecz o której biedne "jelonki" chyba zapomniały: instynkt samozachowawczy.
Nie musiałem wpisywać w Google nazwy reklamowanej firmy - wystarczyły fragmenty przysyłanych tekstów.
Tak! Wszyscy wklejali te materiały na żywca, tak jak je dostali!
Po czymś takim, na wielu stronach równocześnie pojawia się identyczny tekst, a nawet zdjęcia. Na to czeka tylko Wujek Google: jeśli namierzy takie coś, to za jakiś czas uznać to może jako tzw. duplicate content i zaklasyfikować jako spam (trudno aby nie uznał, skoro stado sierot, miesiąc w miesiąc na wielu różnych stronach zamieszcza to samo). A co grozi z tytułu DC? Ano strona może zlecieć na pysk w wynikach wyszukiwania (tzw. filtr), a kto wie czy nawet nie zaliczy okresowego bana.
Czy jakiś Senior Key Account Manager, albo inny korporacyjny Obersturmbannführer będzie się przejmować tym, że pieczołowicie pielęgnowany blogasek Kowalskiego dostał kopa od Google? Pffff! Hehe! :D Przecież frajer sam się wystawił, za darmo i bez słowa sprzeciwu.
Jednego Kowalski będzie mógł być za to pewny: firmę PR interesować będzie raport wykonany tuż po kampanii i pieniążki na koncie, jakie zdąży otrzymać od klienta po udanej robocie.
Komentarze
Brak komentarzy...