Dieta mezozoiczna
W dniu wczorajszym moja rodzina się rozochociła i stwierdziła kolegialnie, że "- My chcemy pizzę! Zrób pizzę!". No cóż: skoro tak ustalił kolektyw, to widać tak ma być.
Brat wyruszył do pobliskiego marketu na kradzież pieczarek i żółtego sera (przelewu za robotę nie dostał, a żyć jakoś trzeba), a ja zabrałem się za wstępne przygotowywanie ciasta.
W kubku rozrobiłem rozczyn i przykryłem go ściereczką – co by miał ciemno i cieplutko. Początkowo nawet wszystko wyglądało OK, bo wstępna kontrola wykazała że rozczyn miewa się dobrze i "pracuje".
Dałem rozczynowi jeszcze kilka minut i biorę się za wyrabianie ciasta: do michy nasypałem mąki, szczyptę soli, podniosłem ścierkę z kubka z rozczynem i... okazało się, że rozczyn "zdechł". Oklapł całkiem, a w kubku miałem teraz słodkawą wodę z odrobiną mąki. Zafrasowany podrapałem się po łbie, wkruszyłem awaryjnie szczyptę świeżych drożdży do mąki w misce i wlałem do niej to, co zostało z rozczynu.
No i gniotę ja to, bełtam, a ciasto zachowuje się i wygląda jak nieudany eksperyment naukowców radzieckich. Nawet jeśli drożdże by padły, to mąka z wodą powinna ciągnąć się, lepić do palców - zwłaszcza po przelaniu wodą - a to co miałem w misce przypominało mokrą ziemię ogrodową.
Tak czy siak gniotę to wytrwale, ale zerkam na worek z mąką. Worek cały, świeżo otwarty, co może być nie tak?
W tym właśnie momencie wśród zgliszczy mojego mózgu uruchomił się moduł do retrospekcji. Obraz trochę śnieżył, dźwięk łapał jakieś sprzężenia, ale od biedy dało się oglądać. Zobaczyłem moją rodzicielkę marudzącą, że chce coś pichcić, ale mąki nie ma i trzeba kupić, szybko, nał. Po chwili jednak dobiegł z kuchni okrzyk radości: "- Nie trzeba! Znalazłam w szafce jeszcze kilogram!". Kolejnym obrazem była znów moja rodzicielka, tym razem nad kopcącą patelnią i marudząca, że podpłomyki jakieś dziwne jej wyszły i jeszcze dziwniej się smażą. W tym momencie wywaliło mi bezpiecznik, ale już zacząłem kojarzyć fakty:
mąka + szafka + schowane = zapasy na wypadek ponownego najazdu ludów germańskich.
Capnąłem czym prędzej worek z mąką i zacząłem szukać daty przydatności do spożycia. Znalazłem. Okazało się, że owa data to końcówka mezozoiku, początek pory deszczowej, czyli wrzesień 2011 roku. Wiem, że ludzie stosują jakieś diety paleolityczne czy coś, ale myślę że czym innym jest zjeść świeżego, grillowanego mamuta, a co innego zjeść placucha z mąki, mielonej starym dinozaurem bez atestu.
Nauka z tego drogie dzieci jest następująca: czytajcie etykiety.
Czytajcie na litość boską!
z partyjnym pozdrowieniem
brat Krzysztof
P.S. Nie zrobiłem zdjęć surowego ciasta, bo się go bałem.
Brat wyruszył do pobliskiego marketu na kradzież pieczarek i żółtego sera (przelewu za robotę nie dostał, a żyć jakoś trzeba), a ja zabrałem się za wstępne przygotowywanie ciasta.
W kubku rozrobiłem rozczyn i przykryłem go ściereczką – co by miał ciemno i cieplutko. Początkowo nawet wszystko wyglądało OK, bo wstępna kontrola wykazała że rozczyn miewa się dobrze i "pracuje".
Dałem rozczynowi jeszcze kilka minut i biorę się za wyrabianie ciasta: do michy nasypałem mąki, szczyptę soli, podniosłem ścierkę z kubka z rozczynem i... okazało się, że rozczyn "zdechł". Oklapł całkiem, a w kubku miałem teraz słodkawą wodę z odrobiną mąki. Zafrasowany podrapałem się po łbie, wkruszyłem awaryjnie szczyptę świeżych drożdży do mąki w misce i wlałem do niej to, co zostało z rozczynu.
No i gniotę ja to, bełtam, a ciasto zachowuje się i wygląda jak nieudany eksperyment naukowców radzieckich. Nawet jeśli drożdże by padły, to mąka z wodą powinna ciągnąć się, lepić do palców - zwłaszcza po przelaniu wodą - a to co miałem w misce przypominało mokrą ziemię ogrodową.
Tak czy siak gniotę to wytrwale, ale zerkam na worek z mąką. Worek cały, świeżo otwarty, co może być nie tak?
W tym właśnie momencie wśród zgliszczy mojego mózgu uruchomił się moduł do retrospekcji. Obraz trochę śnieżył, dźwięk łapał jakieś sprzężenia, ale od biedy dało się oglądać. Zobaczyłem moją rodzicielkę marudzącą, że chce coś pichcić, ale mąki nie ma i trzeba kupić, szybko, nał. Po chwili jednak dobiegł z kuchni okrzyk radości: "- Nie trzeba! Znalazłam w szafce jeszcze kilogram!". Kolejnym obrazem była znów moja rodzicielka, tym razem nad kopcącą patelnią i marudząca, że podpłomyki jakieś dziwne jej wyszły i jeszcze dziwniej się smażą. W tym momencie wywaliło mi bezpiecznik, ale już zacząłem kojarzyć fakty:
mąka + szafka + schowane = zapasy na wypadek ponownego najazdu ludów germańskich.
Capnąłem czym prędzej worek z mąką i zacząłem szukać daty przydatności do spożycia. Znalazłem. Okazało się, że owa data to końcówka mezozoiku, początek pory deszczowej, czyli wrzesień 2011 roku. Wiem, że ludzie stosują jakieś diety paleolityczne czy coś, ale myślę że czym innym jest zjeść świeżego, grillowanego mamuta, a co innego zjeść placucha z mąki, mielonej starym dinozaurem bez atestu.
Nauka z tego drogie dzieci jest następująca: czytajcie etykiety.
Czytajcie na litość boską!
z partyjnym pozdrowieniem
brat Krzysztof
P.S. Nie zrobiłem zdjęć surowego ciasta, bo się go bałem.
Komentarze
Brak komentarzy...