Zegar samoróbka
Przy piątku postanowiłem zabrać się za rękodzieło i to rękodzieło użytkowe. DIY znaczy się. A co?
Akurat po mieszkaniu walała się stara i nieco obleśna ramka na zdjęcia. Za czasów swojej świetności nosiła na sobie jakieś muszelki, piórka, brokaty i inne dziwactwa, poklejone termoglutem - mówiąc krótko było to dzieło sztuki pamiątkarskiej z wybrzeża morza Bałtyckiego. Paździerz znaczy się. Oczywiście wszystkie precjoza po latach poodpadały i została goła decha z szybą, upaćkana (prawdopodobnie) kredową farbą i resztkami brokatu.
Wyrzucić toto było mi trochę żal, bo w końcu prawdziwe drewno a nie MDF, ale co z tym zrobić - pomysłu żadnego nie było. Do czasu.
Pewnego dnia wpadło mi do głowy, aby zrobić z tego zegar, a konkretnie zegar wiszący. Gdy pomysł wystarczająco dobrze sfermentował zorganizowałem front robót, na który składały się kolejno:
Zdemontowałem wnętrze ramki.
Otwory nieznanego przeznaczenia znajdujące się w ramce zaczopowałem zastruganym patykiem, posmarowanym klejem do drewna.
Gdy klej wysechł, ramkę wyczyściłem papierem ściernym, wyrównując przy okazji powierzchnię ramki, aby wykonane z patyka kołki-zaślepki nie rzucały się w oczy, co jednak w żaden sposób się nie udało. Wybełtałem następnie farbę, dodając do niej pigmentu i uzyskując smarowidło w dwóch odcieniach szarości. Teoretycznie jednym z kolorów miała być czerń, ale zapomniałem że barwnik jaki mam to przecież ciemny grafit, więc nijak czarnego koloru nie uzyskam. No ale mówi się trudno - będę malował tym co jest.
Pomalowałem ramkę, przewierciłem i pomalowałem też wewnętrzną "tarczę", czyli to takie coś, co się wkłada do wnętrza ramki i co było wcześniej podkładką dla zdjęcia.
Gdy całość schła, przyciąłem szczypcami szpatułki kosmetyczne na niewielkie kawałki w dwóch długościach, a potem pomalowałem ciemniejszą farbą - te drobiazgi wylądowały później na cyferblacie. Następnie czekała mnie radosna zabawa w geodetę i wyznaczanie środka tego całego bałaganu, mierzenie kątów i zaznaczanie miejsc na przyszłym cyferblacie, gdzie wylądują znaczniki wskazujące konkretne godziny. Przydał się do tego szkolny kątomierz, stary, wypisany długopis, ołówek i dwie trytytki z których wykonałem improwizowany cyrkiel.
Później było już nieco bardziej z górki.
Skleiłem ramkę wraz z jej środkiem, zamocowałem mechanizm, przykleiłem "cyfry" pilnując, aby nie rozchodziły się koślawo a promieniście (w czym pomógł kawałek białej nitki wypruty z kalesonów) i nabiłem wskazówki.
Tadaaaam!
Zegarek gotów. I nawet działa!
Mam dla was jednak radę, gdybyście też chcieli zabawić się w zegarmistrza: dla własnego zdrowia psychicznego, nie kupujcie tzw. "płynącego" mechanizmu. Dopiero na nim widać, jak czas zapiernicza.
Biada nam.
Akurat po mieszkaniu walała się stara i nieco obleśna ramka na zdjęcia. Za czasów swojej świetności nosiła na sobie jakieś muszelki, piórka, brokaty i inne dziwactwa, poklejone termoglutem - mówiąc krótko było to dzieło sztuki pamiątkarskiej z wybrzeża morza Bałtyckiego. Paździerz znaczy się. Oczywiście wszystkie precjoza po latach poodpadały i została goła decha z szybą, upaćkana (prawdopodobnie) kredową farbą i resztkami brokatu.
Wyrzucić toto było mi trochę żal, bo w końcu prawdziwe drewno a nie MDF, ale co z tym zrobić - pomysłu żadnego nie było. Do czasu.
Pewnego dnia wpadło mi do głowy, aby zrobić z tego zegar, a konkretnie zegar wiszący. Gdy pomysł wystarczająco dobrze sfermentował zorganizowałem front robót, na który składały się kolejno:
- mechanizm zegarowy płynący
- komplet wskazówek
- szpatułki kosmetyczne wąskie
- patyk lipowy brudny
- klej do drewna co wziął i został po remoncie
- szara farba, również pozostałość po remoncie
- grafitowy pigment - tak, też sierota po remoncie
- jakieś ścinki papieru ściernego
- wkrętarka + 2 wiertła
- nóż
- kątomierz
Zdemontowałem wnętrze ramki.
Otwory nieznanego przeznaczenia znajdujące się w ramce zaczopowałem zastruganym patykiem, posmarowanym klejem do drewna.
Gdy klej wysechł, ramkę wyczyściłem papierem ściernym, wyrównując przy okazji powierzchnię ramki, aby wykonane z patyka kołki-zaślepki nie rzucały się w oczy, co jednak w żaden sposób się nie udało. Wybełtałem następnie farbę, dodając do niej pigmentu i uzyskując smarowidło w dwóch odcieniach szarości. Teoretycznie jednym z kolorów miała być czerń, ale zapomniałem że barwnik jaki mam to przecież ciemny grafit, więc nijak czarnego koloru nie uzyskam. No ale mówi się trudno - będę malował tym co jest.
Pomalowałem ramkę, przewierciłem i pomalowałem też wewnętrzną "tarczę", czyli to takie coś, co się wkłada do wnętrza ramki i co było wcześniej podkładką dla zdjęcia.
Gdy całość schła, przyciąłem szczypcami szpatułki kosmetyczne na niewielkie kawałki w dwóch długościach, a potem pomalowałem ciemniejszą farbą - te drobiazgi wylądowały później na cyferblacie. Następnie czekała mnie radosna zabawa w geodetę i wyznaczanie środka tego całego bałaganu, mierzenie kątów i zaznaczanie miejsc na przyszłym cyferblacie, gdzie wylądują znaczniki wskazujące konkretne godziny. Przydał się do tego szkolny kątomierz, stary, wypisany długopis, ołówek i dwie trytytki z których wykonałem improwizowany cyrkiel.
Później było już nieco bardziej z górki.
Skleiłem ramkę wraz z jej środkiem, zamocowałem mechanizm, przykleiłem "cyfry" pilnując, aby nie rozchodziły się koślawo a promieniście (w czym pomógł kawałek białej nitki wypruty z kalesonów) i nabiłem wskazówki.
Tadaaaam!
Zegarek gotów. I nawet działa!
Mam dla was jednak radę, gdybyście też chcieli zabawić się w zegarmistrza: dla własnego zdrowia psychicznego, nie kupujcie tzw. "płynącego" mechanizmu. Dopiero na nim widać, jak czas zapiernicza.
Biada nam.
Komentarze
Brak komentarzy...